Witajcie Kochani w roku 2018 :)
Tak, wiem, że jest już połowa Stycznia, ale niestety remont domu pochłania bardzo dużo czasu i tymczasowo odpuściłam sobie blog. Jednak dlatego, że torba z denkiem pęka w szwach to postanowiłam w końcu uwiecznić kosmetyki na zdjęciach i opublikować mój pierwszy post w
Nowym Roku.
Muszę przyznać, że udało mi się ich dużo zużyć- przynajmniej jak na moje możliwości. Z tych wszystkich próbek mogę Wam polecić maseczkę z Eveline. Posiada ona dwie różne części maski- jedną nakładamy na strefę T a drugą na policzki. Uwierzcie, że mi bardzo fajnie się jej używało. Oczywiście uwielbiam też maseczki z Ziaja, które według mnie dają najlepsze efekty ze wszystkich dostępnych masek w saszetkach. Skusiłam się również maseczkę regenerującą ze śluzem ślimaka i niestety mam wrażenie takie same jak po pierwszej tego typu masce- nawilża tylko na chwilę.
Teraz zapachy:
Nie jestem fanką drogich perfum. Sięgam zazwyczaj po takie, które można dostać w sklepach i drogeriach. Ostatnio udało mi się zużyć kilka zapachów: Immortality i Jocarre od Christopher Dark (oba mocne i ciężkie) oraz Ardente Ninja Chatler (nieco lżejszy). Antyperspirant po który sięgałam swego czasu to Dove Go Fresh, ale dla mnie niestety za delikatny, chociaż pachnie przepięknie.
Przypomniałam sobie o miłości do Yankee Candle. Jeszcze na poprzednim blogu mogliście widzieć jak wiele zapachów miałam. Przez jakiś czas miałam przerwę, ale przypomniałam sobie za co je lubiłam. Jaki widać jedną tartę udało mi się skończyć. Strawberry Buttercream to połączenie truskawek i lodów- wyczuwam w nim również nieco wanilii. Dla mnie to zapach na wieczór, gdy chcę sobie poprawić humor.
Kosmetyki do włosów:
Bardzo dawno temu czytałam wiele dobrego o rosyjskich szamponach i gdy zobaczyłam produkt na powyższym zdjęciu to musiałam go kupić. Niestety w swoim składzie posiada SLS a na etykiecie producent zapewnia jego brak (no wkurw... trochę człowieka bierze, gdy czyta etykietę a na drugim miejscu w składzie widzi SLS). Pamiętam, że przyzwoicie się pienił, dokładnie oczyszczał, ale zapach nie jest przyjemny- wręcz brzydko ziołowy.
Lakier Loreto to niestety bubel, bo niesamowicie skleja włosy (ale nie wiem czego oczekiwałam skoro kosztował może z 5 zł). Zdecydowanie preferuję lakiery Schwarzkopfa.
Bardzo fajny szampon do włosów odkryłam z firmy Joanna. Produkty ten posiada ekstrakty z kiełek pszenicy i żółtka. Według mnie mimo to, że posiada SLS, to jest nieco delikatniejszym szamponem, jednak nadal dobrze oczyszczającym skórę głowy.
Maska, którą kochałam to Garnier Fructis Oil Repair 3 Butter. Przyznaję, że dawno nie miałam tak fajnej maski, która nawilżała i wygładzała moje włosy, jednocześnie nie powodując efektu tłustych włosów.
Twarz:
Serum z Bielendy Odmładzająca Karboksyterapia CO2 to jakaś jedna wielka pomyłka. Nastawiona byłam na mocny efekty nawilżenia i nieco napięcia skóry. Jedyne co dostałam to żelową konsystencję, która nie robiła nic. W tempie ekspresowym się wchłaniała oraz pozostawiała lepką warstwę, Męczyłam się z tym produktem i chciałam go jak najszybciej skończyć (o tyle dobrze, że zapach był ładny).
Krem z Sylveco doczekał się swojej recenzji, więc odsyłam Was do tego posta.
Przyznaję, że bardzo się polubiłam z Multiwitaminową Esencją z Bielendy. Produkt zastępuje w mojej pielęgnacji tonik. Sprawdza się w tym celu bardzo fajnie, bo odświeża, nawilża i oczyszcza skórę. Nie wiem czy to zasługa tego produktu, ale od kiedy go używam to widzę, że moich niedoskonałości jest zdecydowanie mniej na twarzy.
I oczywiście ulubieniec chyba większości dziewczyn blogujących i kręcących filmy, czyli płyn micelarny z Garnier. Doskonale zmywa makijaż i oczyszcza skórę. Dla mnie najlepszy tego typu produkt ever.
Odrobina kolorówki:
Połamałam wosk do brwi z Bell a sprawdzał się bardzo fajnie u mnie. Dawał lekki kolor i ujarzmiał włoski na brwiach. Do szybkiego podkreślania brwi był idealny.
Dna sięgnął również powiększający błyszczyk do ust Spicy od Wibo. Denerwowały mnie w nim kopytnie widoczne drobiny, ale efekt mrowienia i powiększenia to rekompensował.
Do kosza niestety trafiła żelowa baza pod pigmenty i cienie sypkie z My Secret. Niestety jest to mój pierwszy bubel z tej firmy. Zrobił mi się glut okropny i nie da się jej w żaden sposób używać. A szkoda, bo zapowiadała się fajnie.
Zużyłam CAŁY (!) puder Brightener Matt Powder od Kobo. Lubiłam go za żółtawy kolor i ładne wykończenie- niby mat a jednak trochę satynowy. Używałam go do gruntowania korektora pod oczami i w tym celu spisywał się bardzo dobrze, chociaż nakładać go musiałam w małych ilościach.
To tyle. Znacie te produkty? Zapraszam do komentowania :)
Dna sięgnął również powiększający błyszczyk do ust Spicy od Wibo. Denerwowały mnie w nim kopytnie widoczne drobiny, ale efekt mrowienia i powiększenia to rekompensował.
Do kosza niestety trafiła żelowa baza pod pigmenty i cienie sypkie z My Secret. Niestety jest to mój pierwszy bubel z tej firmy. Zrobił mi się glut okropny i nie da się jej w żaden sposób używać. A szkoda, bo zapowiadała się fajnie.
Zużyłam CAŁY (!) puder Brightener Matt Powder od Kobo. Lubiłam go za żółtawy kolor i ładne wykończenie- niby mat a jednak trochę satynowy. Używałam go do gruntowania korektora pod oczami i w tym celu spisywał się bardzo dobrze, chociaż nakładać go musiałam w małych ilościach.
To tyle. Znacie te produkty? Zapraszam do komentowania :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz